• O NAS
  • WSPÓŁPRACE
  • KONTAKT
  • WYSTAWA W SENACIE
  • KSIĘGARNIA

Po tym opisie-wprawce, jakbym chciał naśladować Flauberta i w ten sposób zaczynał romans, zajmę się swoim kalectwem, żeby przypadkiem ktoś nie pozazdrościł mi jednego z przestronniejszych, to prawda, widoków na świecie. Pamiętam rozpacze i bunty, jakie na tej ulicy przeżyłem. Biec, oczekiwać, działać, być z ludźmi, mówić do ludzi – nic z tego, skoro zamieszkałeś w strefie alienacji doskonałej. Zmorą dla mnie był los taki jak malarza Norblina i jego żony, aktorki Leny Żelichowskiej, którzy w San Francisco popełnili samobójstwo, choć i też właściwie taki jak Wacława Lednickiego, który o parę ulic stąd wyprowadzał pieska. Tęskniłem do bliźnich, do moich braci, lepszych, gorszych, ale braci, czy, jak powiada Wikta (Prof. Dr Med.), do innych dzieci, żeby się z nimi w błocie pobabrać. Kiedy próbowałem tutaj pisać prozę, zawsze wychodziła z tego okropna kafkowska opowieść o człowieku uwięzionym na wyspie: są na tej wyspie miasteczka, ale żadnych przechodniów, a kiedy zagląda w okna, widzi tam wypchane zwierzęta, ze świecącymi guzikami zamiast oczu. Ponure, a więc niemoralne jest takie pisanie, dobrze więc, że zaprzestałem. Raz zdarzyło mi się w San Diego u znajomych poznać Herberta Marcuse (wyjaśniam: niemiecki marksista sławny w latach sześćdziesiątych jako teoretyk studenckiego ruchu). Otóż Marcuse stanął w oknie i rzekł: „Całe to miasto jest zamieszkane przez zwierzęta”. Doskonale rozumiałem jego pogardę dla istot nieufilozoficznionych, które tylko żyją, ale też ta jego pogarda dla ludzi i arogancja intelektualisty pomogła mi uświadomić sobie, ile we mnie samym siedzi podobnych brzydot.

Przydeptałem gardło mego gniewu – że strawestuję rosyjskiego barda. I teraz wiem, że jest ze mną, jak być powinno. Ziemia ci się nie podoba? Ani z jednymi nie możesz wytrzymać, ani z drugimi? Dobrze, znajdziemy dla ciebie coś innego: górę nad chmurami i morzem, żebyś sobie medytował do woli. Ale uwaga, tym razem to już jest ostateczne, albo zrobisz coś z tego podarunku, albo nie, dalszych wybredzań nie będzie. No pewnie, nawet ląd się tutaj kończy.


Tedy pracowałem. Najważniejsze: przezwyciężyć pokusę rozdwojenia na pospolitego zjadacza chleba zarobkującego szkolarstwem i wybrańca Muz, który w wolnych chwilach gapi się na obłoki i coś tam tworzy – niby Gombrowicz w argentyńskim Banco Polacco. Integracja dwóch dziedzin, tak że wzajemnie się wspomagały i zapładniały, wyjaśnia moją, nie neguję, ładną uniwersytecką karierę. Nie należy tutaj pominąć szczególnych ułatwień, bo do szkoły średniej chodziłem dobrej, lepszej na ogół niż amerykańscy humaniści, i wyższe studia odbyłem też na całkiem przyzwoitym uniwersytecie. Dwaj z moich profesorów, najmłodsi, dotychczas żyją – Wiktor Sukiennicki (filozofia prawa) i Stanisław Swianiewicz (ekonomia). Sukiennicki przypomniał mi mój egzamin, jego zdaniem błyskotliwy, tak że pamiętał nawet, jak go zadziwiłem znajomością angielskich filozofów osiemnastego wieku. Ja natomiast nie pamiętałem wcale tego egzaminu i nawet nazwisk, które mi podsuwał, zapomniałem, podobnie jak zatarły się w mojej pamięci inne takie niezliczone popisy tresowanego psa skaczącego przez rozpięty na kole papier. Nie zasób wiedzy jest jednak istotny, ale rozbudzanie, a było to, i na studiach, i mocą historycznych wydarzeń, rozbudzanie historycznego zmysłu. Brak tego zmysłu u Amerykanów jest dla nich główną przeszkodą, kiedy zaczynają wykładać, ale też ktoś nim obdarzony korzysta ze znacznych przewag. Przy pomocy tych przewag musiałem wyrównać poważny mój mankament: brak naukowego stopnia, bo co to za stopień, nędzne magisterium, w dodatku z prawa.

 

Fragment jednego z esejów Czesława Miłosza, przeczytaj więcej w tomie Ziemia Ulro